poniedziałek, 23 grudnia 2013

Słowo stało się Ciałem

Oto uosobiona Miłość. Miłość, która tak ukochała człowieka, że dla niego zstępuje z nieba i oddaje się w jego ręce. Staje się bezbronna ponieważ nie ma większej mocy niż Miłość sama. Ona wszystko może. Czy to nie jest zdumiewające?! Bóg przychodzi pośród mroku ponieważ sam jest Światłością. Swoją obecnością rozjaśnia moje ciemności i przenika moje serce i moje życie. A ono jak ta stajnia - nieprzygotowane, zimne, z bydłem, które może choć ładnie wygląda to jednak śmierdzi. Nie zwykłe do przyjmowania gości, jeszcze tak dostojnych, niejednokrotnie wątpiące w szczerość i czystość intencji drugiego. Jak dobrze, że Jezus przychodzi właśnie do tego, że chce tam przyjść! Bez Niego bałagan pozostanie bałaganem albo nawet zrobi się totalnym chlewem. Zastanawiałam się jak dobrze przeżyć Adwent, co robić aby to był owocny czas... Wtedy On dał mi poznać, że nie chodzi o to by coś "robić" ale aby przyjmować. Aby zrobić miejsce gdy przyjdzie. A przychodzi. I nie czeka do 25. grudnia ale przychodzi teraz. Dla Niego istnieje tylko teraz. Te kilka dni w roku nabiera prawdziwego sensu jeśli są przeżywane na co dzień, a w tym czasie są tylko jeszcze głębiej kontemplowane. Ale uderza mnie jeszcze jedna rzecz. Jezus rodzi się w Betlejem czyli w Domu Chleba. To jest moja codzienność, to, co powszednie i może już monotonne, trudne i zniechęcające. Nie trzeba wyjątkowości, szczególnych okazji, wydarzeń, miejsc... Czy to nie jest niesamowite?!
Ja doświadczam tej tajemnicy w swoim życiu. Ale jest mnóstwo osób, które nie potrafią przyjąć tej Miłości. Słowo przychodzi do swej własności, a oni Go nie przyjęli... Miłość chce się dawać i chce być kochana. Nie ma czasu do stracenia. I ta Miłość potrzebuje mnie, nas, abyśmy dali komuś to doświadczenie, którego może jeszcze nie zaznali...

Panie Jezu, dziękuję Ci, że jesteś moim Emmanuelem. Proszę napełnij moje serce tak, aby inni przeze mnie doświadczali Twojej niepojętej miłości!
Amen.

środa, 11 grudnia 2013

Brzemię istnienia

"Ponieważ jeszcze nie jestem pełen Ciebie, jestem dla siebie brzemieniem" (św. Augustyn, Wyznania, Księga X).
Rozmaite cierpienia mające swoje źródło w otaczającym nas świecie to jedno. A to, że czasem trudno nam wytrzymać z samym sobą - to drugie. Łatwiej jest walczyć z kłamliwymi i raniącymi opiniami innych ludzi na swój temat niż potem z własnymi wyrzutami, że powiedziało się kilka słów za dużo lub nieco za głośno, bo wszystko słyszała druga strona ulicy... Śmiem twierdzić, że odczuwany ból z powodu własnego egoizmu i nieumiejętności kochania jest błogosławieństwem. Tylko ten, kto doświadcza swojej nędzy może pokornie przyznać, że sam nie jest w stanie ponieść tego ciężaru i przychodzi z nim do Jezusa.
Tylko co, jeśli człowiek aż dusi się sobą i nie ma ani siły ani woli walki o swoje życie..? Hmm... A czy chrześcijanin może całkowicie zrezygnować z siebie z jakiegokolwiek powodu? Czy wyłączając momenty silnych emocji, pod wpływem których wygaduje się różne głupstwa, można powiedzieć, że ta walka nie ma żadnego sensu i szansy powodzenia? Można krzyczeć, przeklinać, miotać się i nie zgadzać na swój los ale nie można wykorzenić nadziei. Dzięki Bogu. Bo może to właśnie ona przyzywa Jezusa i prosi o pokrzepienie w tym utrudzeniu i obciążeniu... Innym razem to drugi człowiek nas niesie, kiedy sami straciliśmy świadomość i nie mamy pojęcia, że zostaliśmy uratowani...
Ja was pokrzepię (...) znajdziecie ukojenie.
Moje słowa nie mają pokrycia, ale Jego - tak.